„Jędrek”, „Józef” i „Orzeł” poszli w sierpniu 1944 bić się w powstaniu warszawskim. Razem mieli 45 lat.

Wszyscy trzej w tym tygodniu przyjechali do Łambinowic. Uczestniczyli w obchodach rocznicy przybycia transportu powstańców warszawskich do Stalagu 344 Lamsdorf, spotykali się z uczniami.

„Jędrek” (pseudonim na cześć starszego brata), Jerzy Esden-Tempski, jest z nich najstarszy. Kiedy w dziewiątym dniu powstania dołączył do oddziału w Śródmieściu, miał niespełna 18 lat. Wcześniej nie był w konspiracji. Usłuchał matki, która kazała mu się uczyć. Tacy jak ty będą potrzebni po wojnie - przekonywała. - A przecież wojna miała się zaraz skończyć - śmieje się pan Jerzy. - W 1939 roku mówiło się, że na Boże Narodzenie będzie koniec.

- Ta część Warszawy nie była przedmiotem szczególnego zainteresowania Niemców – przyznaje pan Esden-Tempski. - Oni przede wszystkim chcieli przebić się do mostu Kierbedzia (dziś Śląsko-Dąbrowskiego) i dalej na Pragę, by połączyć się z dywizją pancerną, która pod Radzyminem została odcięta - przez to że wybuchło powstanie - od zaopatrzenia w paliwo i amunicję. Ale i my tarmosiliśmy się z Niemcami. Tylko broni było mało. Swojej nie miałem, zresztą mało kto miał. Były tylko dwa przechodnie karabiny na sekcję, trochę granatów i butelek zapalających.

Pan Jerzy dokładnie pamięta pierwszego Niemca, którego zobaczył w powstaniu.

- Oni siedzieli w budynku dokładnie naprzeciw nas. W pewnym momencie w tym budynku wyleciała ściana. A w korytarzu siedział Niemiec w gnieździe karabinu maszynowego i walił prosto w nas. Myśmy ich próbowali spalić. Służyły do tego hydronetki, ręczne pompy ogrodowe, zamiast wody lało się do nich benzynę i polewało się domy, w których oni siedzieli, żeby się lepiej paliły. Ale intensywność naszych działań - w ataku i w obronie - była mniejsza niż choćby na Starówce. Podstawowa zasada była taka, że trzeba oszczędzać amunicję. Strzelało się wtedy, gdy miało się pewność trafienia. Na to, żeby sobie pruć z karabinu, nie było szans.

Mój rozmówca nie ukrywa, że niedługo potem, gdy dołączył do powstania, stało się jasne, że ono nie ma szans na sukces. Nasilały się naloty niemieckie, spodziewana brygada spadochronowa z odsieczą nie wylądowała.

- Było trochę zrzutów angielskich i amerykańskich około 16, 17 sierpnia, ale wiele z nich dostało się w ręce niemieckie - opowiada pan Jerzy. - To były takie długie pojemniki na spadochronach. Wystarczyło trochę wiatru i znosiło je na drugą stronę budynku. A tam już byli Niemcy. Coraz częściej w oczy zaglądał nam głód.


Źródło:
Nowa Trybuna Opolska, nr 234(6678), 7-8 października 2017, str. 8

wstecz