Detektorowcy mogą grzebać w ziemi, ale muszą oddać to, co znajdą

Detektorowcy to poszukiwacze, którzy pod ziemią szukają ukrytych tam skarbów z przeszłości. Czasem są cennymi współpracownikami muzealników i archeologów, ale wcale nierzadko są uważani za rabusiów, którzy biorą co nie ich, a przy okazji jeszcze niejedno zniszczą.

Właśnie detektorowcom poświęcono w środę spotkanie w Centralnym Muzeum Jeńców Wojennych w Łambinowicach. Nic dziwnego. Właśnie to muzeum, które zajmuje rozległe tereny poobozowe i poligonowe, szczególnie zachęca, żeby nie powiedzieć: kusi poszukiwaczy.

- Najczęściej poszukiwania u nas prowadzą osoby skupione w różnych stowarzyszeniach eksploracyjnych - mówi Elżbieta Góra, p.o. kierownik Działu Zbiorów i Konserwacji Centralnego Muzeum Jeńców Wojennych. - Szukają przede wszystkim pamiątek z okresu II wojny światowej. Znajdują różne rzeczy. Najczęściej są to manierki, menażki wojskowe i inne rzeczy codziennego użytku jeńców. Ale mamy w zbiorach także prawdziwe perełki odnalezione przez poszukiwaczy pasjonatów, choćby rytowaną menażkę, na której jeniec zaznaczył swój cały szlak bojowy i jeniecki. Kilka lat temu jedno ze stowarzyszeń eksploracyjnych, które zgłosiło się do muzeum, pozyskało i przekazało do naszej placówki medal z wojny francusko-pruskiej 1870-1871. I to było znalezisko absolutnie wyjątkowe. Podczas badań archeologicznych i poszukiwawczych prowadzonych w latach 2015-2016 udało się pozyskać pamiątki z okresu II wojny światowej. Były to przede wszystkim elementy szklane pochodzące z obozowego lazaretu. Niektóre szpitalne fiolki wciąż były wypełnione medykamentami. Wydobyto wtedy także monety oraz przedmioty codziennego użytku - łyżki, kubki itp. Planujemy jeszcze w tym roku, jesienią, przeprowadzić przeszukanie terenu poobozowego, żeby odnaleźć wciąż ukryte w ziemi jenieckie pamiątki. Zamierzamy zaprosić detektorystów do współpracy.

- Cały ten teren może być skarbnicą różnych obiektów - przyznaje Krzysztof Harupa z Działu Zbiorów i Konserwacji. - Obozy były tutaj od XIX wieku, przetrzymywano tu różnych jeńców. Świadczy o tym choćby różnorodność guzików do mundurów, jakie pozostały po nich w ziemi, i monet z różnych państw, które tutaj są znajdowane. Przy czym zawsze podkreślamy: to, ro znajduje się w ziemi, należy według prawa do Skarbu Państwa.

Pani Elżbieta podkreśla, że dobry detektorysta nie szuka na oślep i chętnie współpracuje z muzeum, bo jeśli naprawdę ma coś znaleźć, nie powinien szukać po omacku. Potrzebuje zaplecza - map, archiwalnych dokumentów. Wie, gdzie stały obozowe budynki, i tym samym szacuje, gdzie mogły zostać w ziemi pamiątki po jeńcach. Oni nie tyle szukają, ile przeszukują. Dzielą teren na działki i systematycznie go penetrują, czasem dosłownie centymetr po centymetrze, z użyciem sprzętu elektronicznego, trochę jak saperzy.

-To powinno się odbywać w ten sposób, że eksploratorzy najpierw zgłaszają się do muzeum i proszą o możliwość przeszukania terenu. Zezwolenie na prowadzenie prac poszukiwawczych w określonym terminie wydaje wojewódzki konserwator zabytków. To, co detektoryści znajdą, zostaje skatalogowane i zinwentaryzowane, a następnie przekazane do wojewódzkiego konserwatora. Ten oddaje to muzeum w depozyt. Kolejnym krokiem jest wniosek do konserwatora o przekazanie tych znalezisk na własność muzeum. Na takich zasadach chcemy z poszukiwaczami współpracować - dodaje.

Wniosek jest oczywisty - legalni detektoryści mają ze swoich poszukiwań przede wszystkim satysfakcję. Trzeba być pasjonatem. Bo materialnych profitów zasadniczo z tego nie ma Nie dostają pieniężnych gratyfikacji, a to, co odnaleźli, powinni oddać.

Tak powinno być. W rzeczywistości bywa różnie.

- Niestety, sam rozległy teren obozów jenieckich i poligonu wojskowego sprzyja tym, którzy z detektorem w ręku prowadzą poszukiwania nielegalne - przyznaje Piotr Jędorowicz z Działu Zbiorów i Konserwacji CMJW. - Taki poszukiwacz wjeżdża gdzieś w las na poligonie i zaczyna kopać. I my możemy w ogóle nie mieć pojęcia, że on tam jest. Na terenie niedawno przez muzeum pozyskanym - na północ od zachowanego kompleksu Stalagu VIII F - prowadziliśmy wstępne rozeznanie. Kiedy tam weszliśmy, okazało się, że ktoś już tam był przed nami i kopał. I to nie z przypadku. Ślady pokazywały, że przez ten zagajnik przesuwała się dosłownie tyraliera ludzi. Nie wiadomo, jakie rzeczy ci poszukiwacze znaleźli i ro się z tymi obiektami stało. Zostały tylko dziury w ziemi.

O tym, że nielegalni poszukiwacze szukają wykrywaczami metali, a potem kopią, niespecjalnie przejmując się przepisami, w wielu miejscach w Polsce, najłatwiej przekonać się, oglądając ich własne filmiki w internecie. Jeden z takich filmów pokazał podczas spotkania w Łambinowicach jego gość, Grzegorz Molenda z Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków w Opolu. Bohaterowie tego filmu chwalą się najpierw tym, że mają do dyspozycji mniejszy i większy detektor, a potem pokazują, co z ich użyciem znaleźli. Mieli sporo szczęścia. Znajdują cały zbiór monet. Obok polskich z orłem i marszałkiem Piłsudskim, także dwa halerze wybite w Austro-Węgrach pod. Koniec XIX w., a także tajemniczą, choć niewielką monetę, której pochodzenia ani wartości nie potrafią ocenić. Sądzą, że to może złoty samorodek. Dziwią się tylko, że ma jakieś wytłoczenie na powierzchni.

- W tym filmie znajdziemy elementy bardzo charakterystyczne - podkreślał na spotkaniu Grzegorz Molenda - Nie widzimy ani przez chwilę twarzy tych detektorystów. Z tych obrazów nie wynika, gdzie ci panowie chodzą, ani gdzie dokonują odkryć. Gdzieś przypadkowo, między wierszami jednemu z panów się wypsnęło, że chodzi o Galicję, czyli znajdujemy się w Małopolsce. A najciekawsze jest to, że ci panowie znaleźli absolutnie unikatową na ziemiach polskich celtycką monetę. Nie mieli świadomości wagi swojego odkrycia. Gdyby nie ten filmik, środowisko naukowe w ogóle nie dowiedziałoby się, że ona istnieje.

Krótki filmik pokazał najważniejsze powody, dla których środowisko konserwatorsko-archeologiczne specjalnie ruchu detektorystycznego nie poopiera.

Drugi z gości spotkania, Krzysztof Spychała z Oddziału Terenowego Narodowego Instytutu Dziedzictwa w Opolu, zastanawiał się razem z publicznością, czy w działalności detektorystów więcej jest romantyzmu czy jednak ... niszczycielstwa.

Na dowód, że poszukiwania - zwłaszcza te prowadzone bez dozoru, nielegalne - muszą budzić wątpliwości, Krzysztof Spychała pokazywał konkretne przykłady.

- Każdy badacz w pewnym sensie niszczy stanowisko archeologiczne - tłumaczył  - kiedy je rozkopuje i wydobywa poszczególne warstwy kulturowe. Ono przestaje istnieć. Dlatego ważne jest, żeby archeolog zrobił dokumentację tego, co się znalazło: fotograficzną, rysunkową i słowną. Jeśli poszukiwacz przeszedłby się po polu z detektorem i posłuchał dźwięku, to pół biedy. Ale on zwykle ma na ramieniu także łopatę. I dziobie ziemię. Warstwę kulturową niszczy, a często niczego nie dokumentuje. Nie zapisuje, w którym dokładnie miejscu znalazł elementy metalowe, bo te go zwykle interesują. I druga rzecz istotna. Archeolog odkrywający na przykład grób sprzed 4-5 tysięcy lat stara się odsłonić go w całości. Detektorysta, któremu na głębokości 20 centymetrów dźwięczy metal- złota bransoleta, tę bransoletkę wyciąga, ale resztę tego grobu - przez nieświadomość - zostawia albo niszczy. I to nie ma sensu.

- Musimy mieć świadomość, że dziedzictwo archeologiczne będzie się zwijać - przekonywał Grzegorz Molenda. - To dziedzictwo, które przekazały nam minione stulecia, z każdym rokiem się kurczy. Obiekty i stanowiska archeologiczne, które z różnych przyczyn ulegają niszczeniu, dewastacji, nigdy się już nie odrodzą. Dlatego ważne jest, żeby także detektorysta nie zapominał, że działa w interesie nauki. Powinien mieć mapę, coś do pisania. Żeby mógł wykonać jakąś dokumentację. Często tylko ona pozwala na powrót w miejsce jego poszukiwań archeologa lub służb konserwatorskich.

Krzysztof Spychała pokazuje slajdy z odkrycia cmentarzyska dokonanego przy okazji budowy osiedla domków jednorodzinnych po wschodniej stronie Namysłowa.

- Tuż pod warstwą orną pokazały się groby z obudową kamienną – opowiada. - My teraz wkładamy ciała zmarłych do trumien. W tych grobach sprzed 2700-2800 lat (700-800 lat przed Chrystusem) znaleziono przedmioty żelazne - szpile do zapinania ubrania, pierścionki, obrączki itp. Gdyby tam poszedł detektorysta, prawdopodobnie wyrabowałby z tych grobów wyłącznie elementy metalowe. A wiele by zniszczył, rozbiłby naczynia. A skoro tak, nie dałoby się wykonać dokumentacji. Podobne cmentarzysko po zachodniej stronie miasta zostało w całości zryte. To wołało o pomstę do nieba. Rabusie, bo tak tych konkretnych „poszukiwaczy” nazywam, wykopali dziury, zabrali zabytki metalowe. Resztki naczyń, kości były rozsypane wokół tych dziur. Ich nie interesowało, jak to było ułożone w nawarstwieniach. Ich interesował tylko dźwięk i wydobycie metalu.

- To dotyczy także takich znalezisk jak dokonywane tutaj, w Łambinowicach - dodał. – Jeśli poszukiwacz znajduje łyżkę, menażkę czy różaniec jeńca i nie oddaje ich do zasobów muzeum, to jest to równocześnie i grabież, i profanacja.

- Bywa, że znaleziskiem stają się fragmenty ludzkich kości przyznaje Violetta Wasielewska-Rezler, dyrektor Centralnego Muzeum Jeńców Wojennych. - Kiedy dowiadujemy się o tym, każdorazowo zawiadamiamy policję i ona prowadzi już swoje czynności.

Pani dyrektor potwierdza, że zdarza jej się na stronach internetowych znajdować zdjęcia rzeczy, co do których ma poważne podejrzenia, że zostały one wykopane z terenu jej placówki.

- Nie ukrywam, że denerwuję się wtedy bardzo, ale to są zawsze raczej podejrzenia. Pewności, że ten czy inny przedmiot właśnie tutaj został wydobyty, nie mamy.

Obaj goście podkreślają, że to, co uda się wydobyć z ziemi, według prawa nie może być nie tylko sprzedawane, ale także przekazywane innym osobom prywatnym. I jest własnością Skarbu Państwa, niezależnie od czasów, z których pochodzi.

- Czyli de facto właścicielami jesteśmy my wszyscy, społeczeństwo. Niestety, detektoryści, którzy poszukują zabytków bez uzgodnień z konserwatorem, siebie uważają za właścicieli. Tym samym wchodzą w konflikt z prawem. Osoba, która przywłaszcza sobie zabytek archeologiczny, popada w konflikt z kodeksem karnym i może być oskarżona o przywłaszczenie mienia.

- Nie może być tak – dodaje - że część środowiska poszukiwaczy jest nastawiona wyłącznie na szukanie fantów, które potem trafiają do obiegu handlowego w kraju lub zagranicą.

- Ja rozumiem, że ktoś ma pasję, że samo poszukiwanie podnosi mu adrenalinę - mówił Krzysztof Spychała. - Ale wtedy musi robić wszystko zgodnie z zasadami. Z adrenaliną negatywną mamy do czynienia wtedy, kiedy celem poszukiwacza jest wzbogacenie się. Potrzeba, żeby jak najwięcej mieć. Wtedy - nie waham się powiedzieć, detektorysta staje się rabusiem. Samo wyrywanie zabytków metalowych z ziemi, z ich kontekstu kulturowego nie jest ani potrzebą społeczną, ani potrzebą naukową. Ale uczciwie mówię, że zdarzają się także archeolodzy rabusie i archeolodzy paserzy. Bywa, że zostają profesorami.

Krzysztof Spychała podkreśla, że zdarzają się także przypadki harmonijnej współpracy naukowców w poszukiwaczami. Tak było choćby przy pracach w Starym Grodkowie, gdzie szukano szczątków żołnierzy „Bartka”. Detektoryści z Poznania i z Warszawy współpracowali też z Muzeum Piastów śląskich w Brzegu przy badaniach związanych z bitwą pod Małujowicami.

- Czasem ekipy detektorystyczne rywalizują ze sobą - przyznaje. - Tak było w Racławicach Śląskich, gdzie jedna z grup poszukiwawczych dostała zgodę na zbadanie szczątków samolotu, a druga ją ubiegła, nie mając zgody konserwatora. Wybuchł między nimi konflikt.

Uczestnicy spotkania dowiedzieli się ze zdziwieniem, że współczesna doktryna konserwatorska dotycząca badań archeologicznych jest - zresztą od 25-30 lat - niezmienna: jak najmniej ingerencji. Chyba że chodzi o miejsca zagrożone przez inwestycje. Technika badawcza, rozwój fizyki, chemii, inżynierii jest tak szybki, że być może, za jakiś czas da się badać stanowiska archeologiczne bez ich rozkopywania, bez inwazji.

Prawo dotyczące poszukiwań zostało zaostrzone. - Podstawowa różnica polega na tym, że nielegalne poszukiwania nie są już wykroczeniem, ale przestępstwem. A to oznacza, że można za nie pójść nawet na osiem lat do więzienia. Choć jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś za zniszczenie stanowiska archeologicznego poszedł za kraty - przyznaje Krzysztof Spychała.

Grzegorz Molenda przypomniał publiczności, że zasady dotyczące udzielania pozwoleń na poszukiwania zawarte są w ustawie o ochronie zabytków i opiece nad nimi. Wynika z nich jednoznacznie, iż poszukiwanie ukrytych lub porzuconych zabytków ruchomych, w tym archeologicznych, przy użyciu urządzeń elektronicznych i technicznych wymaga pozwolenia wojewódzkiego konserwatora zabytków.

Aby konserwator mógł pozwolenie wydać, należy złożyć wniosek, na którym poza imieniem i nazwiskiem i adresem znajdzie się miejsce poszukiwania zabytku. Trzeba też podać, kto będzie kierował pracami, jaki będzie ich zakres i sposób poszukiwania. Potrzebna jest też zgoda właściciela nieruchomości na prowadzenie poszukiwań i mapka.

- Z roku na rok nasz urząd konserwatorski wydaje takich pozwoleń coraz więcej - mówił. - Na początku obowiązywania ustawy było sporo telefonów i zapytań, ale wniosków nie było. Od 5-6 lat jest ich coraz więcej. W ubiegłym roku wydaliśmy ich około 18 ( w tym przedłużenia), w tym roku już sześć. Kto spełni formalne warunki, może sam lub z przyjaciółmi prowadzić poszukiwania.


Źródło:
Nowa Trybuna Opolska, nr 80 (7900), 4 kwietnia 2019 str. 16-17

wstecz