Sowiecka agresja pociągnęła za sobą ogrom zbrodni

Dr Ewa Kowalska, autorka książek i artykułów o tematyce wschodniej, pracownik Biura Poszukiwań Identyfikacji IPN, a wcześniej kierownik Muzeum Katyńskiego. 17 września wygłosiła w CMJW w Opolu wykład: „O Katyniu i  nie tylko. Dochodzenie do prawdy trwa”.

Nie ma wątpliwości, że konsekwencją agresji sowieckiej 17 września 1939 było masowe prześladowanie i zabijanie polskich obywateli. Mamy w głowach liczby związane z mordem katyńskim. Około 22 tysięcy zabitych. Podczas spotkania w CMJW mówiła pani o wielu innych miejscach zbrodni i o kolejnych wielkich liczbach ofiar. Te liczby zdają się nie mieć końca…

Jesteśmy niestety skazani na to, żeby ciągle dowiadywać się o nowych ofiarach sowieckiej agresji. Wiele osób, które zostały zamordowane, nie jest uwzględnionych na jakichkolwiek listach. Albo ich nazwiska zostały wpisane na inne listy, niezwiązane bezpośrednio z tymi, których uśmiercono zgodnie z tzw. decyzją katyńską wydaną 5 marca 1940 roku. Do liczby ofiar trzeba dodać tych Polaków, którzy zginęli w więzieniach, w katowniach NKWD. A także tych, którzy zmierzali do więzień centralnych i zostali zamordowani niejako po drodze.

Dlaczego tak się działo?

Cechą charakterystyczną sowieckiego systemu było to, że aresztowanych przewożono, czasem kilka razy z więzienia do więzienia. Nierzadko tracili oni życie w czasie tych kolejnych etapów. Część była mordowana bezpośrednio w więzieniach. Przykładem może być choćby transport do Czortkowa. Liczył on - o ile mnie pamięć nie myli 777 obywateli II Rzeczypospolitej. Wszyscy zostali zabici.

Najłatwiej zgubić z pamięci tych, którzy stracili życie nie gdzieś w powszechnie znanych miejscach kaźni, ale gdzieś w głęboko ukrytych katowniach, niekoniecznie w dużych ośrodkach?

To jest najważniejsze, żeby możliwie o wszystkich pamiętać. Dlatego potrzebne są takie wydarzenia jak czwartkowe spotkanie w CMJW. Ci Polacy, którzy zostali zamordowani, a także ich bliscy, zwyczajnie na to pamiętanie zasługują. Przypominamy nie tylko tych, o których bardziej powszechnie wiadomo, że zawieziono ich do Kijowa czy do Chersonia i tam zginęli, ale np. do Mierzyna i tam się ślad po nich urywa.

Proszę przypomnieć co się zdarzyło w Chersoniu?

W Chersoniu było więzienie centralne, w którym Polacy byli mordowani. Jedno z trzech na Ukrainie. Pozostałe dwa zlokalizowano w Charkowie i Kijowie. Zabici w Chersoniu zostali wymienieni w oficjalnych dokumentach jako ci, którzy do tego miasta zmierzają celem likwidacji. Nie znamy jednak miejsca ich pochówku, nie ma żadnego cmentarza. To jest jedna ze spraw, które wciąż czekają na zbadanie i na załatwienie, Podobnych miejsc na Ukrainie i na Białorusi jest bardzo wiele. Wciąż jesteśmy skazani na mozolne uzupełnianie list ofiar i na zapewnianie zabitym godnego pochówku.

A przecież do ofiar agresji 17 września trzeba doliczyć i tych Polaków, którzy trafili do łagrów albo nie przeżyli warunków życia i pracy w miejscach wywózki na Wschodzie…

Takich miejsc gdzie Polacy ginęli w łagrach, było bardzo wiele. Na Syberii, w Kazachstanie. A gdzie godny pochówek tych, którzy ginęli jako deportowani? Myślę o bliskich osób aresztowanych. Bo tak wyglądał ten mechanizm przemocy. Rodziny aresztowanych były poddane represjom w sposób masowy. Jako pierwsze wywożono na Wschód rodziny osadników i leśników. To był luty 1940 roku. Wielu z nich ginęło w drodze, nigdy nie docierając do miejsca przeznaczenia. Ich ciała zabierano z wagonów i chowano gdzieś po drodze. Kolejna deportacja - kwietniowa - dotknęła krewnych ludzi aresztowanych. W czerwcu wywożono tych, którzy napłynęli na byłe polskie Kresy Wschodnie, uciekając przed wojskiem niemieckim. A kiedy myślano, że to już koniec wywózek, że deportacje nie będą potrzebne, bo byłe polskie ziemie na Wschodzie zmieniły swoje oblicze demograficzne i narodowościowe, przyszła kolejna fala deportacji - w czerwcu 1941.

 W czasie czwartej wywózki (maj-czerwiec 1941) na Wschód pojechała głównie ludność ze środowisk inteligenckich, pozostali jeszcze uchodźcy, rodziny kolejarzy, rodziny osób aresztowanych przez NKWD w czasie drugiego roku okupacji, wykwalifikowani robotnicy oraz rzemieślnicy. Oni wszyscy okazali się dla sowieckiej Rosji groźni…

I wszyscy zostali skazani na pobyt w sowieckiej Rosji, tej Rosji odległej. Musieli się tam zmagać z warunkami atmosferycznymi i z warunkami bytowymi, kulturowymi, do których nie byli w żaden sposób przygotowani, no i z nieludzką pracą. Nawet osoby zdrowe i w pełni sił nie były w stanie tej pracy sprostać. A przecież wywózki dotknęły w dużej mierze kobiety i dzieci. Matki były zdeterminowane, by swoje dzieci ratować, ale przecież wiele osób w tych warunkach zmarło. Są pochowane w przeróżnych miejscach.

Dla wielu Polaków ratunkiem było powstanie armii Andersa po podpisaniu paktu Sikorski-Majski…

Ale też wcale nierzadko szczególnie dramatyczny był los tych, którzy podejmowali się pogoni za polskim wojskiem formowanym przez generała Andersa. O tych ofiarach bardzo często się zapomina. Te pełne nadziei wędrówki do armii Andersa stawały się dla nich drogami do śmierci. Proszę pamiętać, że w tę drogę wyruszali często ludzie wycieńczeni, którzy porzucali miejsca już rozpoznane, w których miejscowa ludność już ich znała i mogła pomóc. Wielu tych, co przeżyli pobyt na Wschodzie, przyznaje, że ocaleli właśnie dzięki tej pomocy. Miejscowi byli przez propagandę sowiecką przygotowywani na przyjazd burżujów i wrogów. Ale z czasem poznawali przybyszów i widzieli w nich przede wszystkim ludzi. Służyli nie tylko bezpośrednią pomocą materialną. Często radą, ale radą umożliwiającą przeżycie.

To gorzki paradoks, że często nie przeżywali ci, którzy szukali ratunku, chcąc się dostać do polskiego wojska.

 Znamy niezwykle przejmujące opisy tzw. barży śmierci - małych stateczków płynących na południe, w których wycieńczeni głodem i pracą ludzie umierają i są grzebani gdzieś na piaskowych łachach Amu-Darii. Miejsca pochówku Polaków znajdziemy też w Uzbekistanie. Zarówno osiedlonych w roku 1940, jak i tych, którzy zmierzali do Andersa, ale z jego armią nie wyszli i zostali „dokwaterowani” do miejscowych kołchozów.

Wróćmy do Rosji, na Ukrainę i Białoruś. Na ile Polska może tam miejsc śmierci i pochówku swoich dawnych obywateli szukać i upamiętniać te miejsca?

Biuro Poszukiwań IPN współpracowało ze stroną białoruską i ukraińską, celem prowadzenia prac ekshumacyjnych i identyfikacyjnych i organizowania godnych pochówków osób, których szczątki zostaną odnalezione. Trwająca obecnie epidemia takie działania utrudnia dodatkowo. Natomiast przed pandemią prace były prowadzone, ale to jest długa, żmudna droga. Najpierw trzeba przeprowadzić kwerendę, a potem same prace poszukiwawcze, już z udziałem strony białoruskiej czy ukraińskiej. Wreszcie odbywa się podjęcie szczątków i ich pochówek. Niemniej takie działania miały miejsce i mam nadzieję, że będzie je można przywrócić. Obecnie pracownicy biura prowadzą prace na Litwie.

A co ze stroną rosyjską?

W 2000 roku Władimir Putin był bardzo życzliwy. Wskazał mogiłę odnalezioną w Katyniu przez pracowników rosyjskich, którzy odnaleźli ją przy okazji kładzenia przewodu elektrycznego. Dzwonił wówczas w tej sprawie do prezydenta Kwaśniewskiego. Ciała złożone w tej mogile także czekają na godny pochówek. Pozostaje mieć nadzieję, że ta życzliwość powróci.

Proszę przypomnieć, kto może spoczywać w tej mogile usytuowanej W Katyniu, ale poza głównym cmentarzem?

To jest tzw. mogiła nr 9. Znajdują się tam szczątki 8-10 osób w strzępach polskich mundurów. Jeśli jest to cała mogiła, to mogą w niej spoczywać np. osoby zabrane z obozu celem przeprowadzenia śledztwa (one są znane z imienia i nazwiska). Być może dołączono do nich dwie osoby przekazane do szpitala psychiatrycznego. Inna hipoteza mówi, że w mogile spoczywa 9 kapelanów, którzy zostali zabrani do Moskwy, a następnie przekazani do Katynia. Choć kapelani są wymienieni na tzw. listach transportowych i rozproszeni w różnych transportach. Ich szczątki mogą zatem spoczywać na ogólnym cmentarzu. Wreszcie, być może ta odkryta przez pracowników w czasie robót ziemnych mogiła jest znacznie większa. Być może tam spoczywa nawet 158 osób z dwóch ostatnich transportów. Ta liczba i ta możliwość wiąże się z pracami ekshumacyjnymi, jakie prowadziła w Katyniu komisja techniczna Polskiego Czerwonego Krzyża pracująca pod egidą Niemców w Katyniu wiosną 1943 roku. Prace miały być kontynuowane jesienią, ale Niemcy już do nich nie powrócili.

Podczas spotkania w CMJW dziękowała pani opolskiej Rodzinie Katyńskiej. Jakie znaczenie dla pamięci o ofiarach sowieckiej agresji mają wysiłki tego środowiska?

Rodziny Katyńskie są żywym dowodem tego, co się wydarzyło. Ich związku emocjonalnego z ofiarami nie zastąpi żadne zgłębianie przez młodzież literatury na ten temat. Stworzenie sztafety pokoleń jest niezbędne, żeby pamięć trwała. Rodzina opolska jest szczególna, zresztą tak jak Centralne Muzeum Jeńców Wojennych. Opolska Rodzina Katyńska to przede wszystkim postać pana dr. Podkówki, który - nie oglądając się na żadne czynniki państwowe - jako pierwszy podjął się wyprawy do Miednoje, gdzie spoczywa jego ojciec. To on zapewnił oficjalne podpisanie dokumentów umożliwiających umieszczenie pamiątkowej tablicy na katowni NKWD w Twerze. I wspomógł - w szczególny sposób - przetrwanie tej pamięci w Miednoje. Przeniósł na tamten teren wrzosy, których wcześniej na polskim cmentarzu wojennym nie było. Wrzosy mają to do Siebie, że jest na nich mnóstwo kwiatów. Każdy ze spoczywających tam ma je odtąd dla siebie.


Źródło:
Nowa Trybuna Opolska, nr 220 (8343), 19-20 września 2020 str. 8-9

wstecz